Wybór szkoły dla pierwszoklasisty

Czy to musi być rzeczywiście takie skomplikowane?

Rozpoczął się marzec. A wraz z nim wszelkiego rodzaju rekrutacje do szkół, przedszkoli i żłobków. W tym roku stanęłam przed wyborem szkoły podstawowej dla mojego pierworodnego.

Jak wszyscy wiemy, Ministerstwo Edukacji zafundowało nam reformę edukacji, zgodnie z którą do szkoły obowiązkowo idą dzieci 6- letnie. Reforma ma się rozumieć „świetna”, ale nie na tyle żeby objąć nią wszystkie dzieci. Przykładowo, w ramach rocznika 2008 wprowadzono podział na dzieci bardziej i mniej gotowe do szkoły. Dzieci urodzone w drugiej połowie 2008 r. otrzymały tzw. odroczenie. Mój syn szczęśliwie został zakwalifikowany jako „niegotowy” jako, że urodził się dopiero w grudniu.

Dzięki temu problem wyboru szkoły w naszym przypadku został odsunięty w czasie, ale niechybnie zaktualizował się teraz – w marcu 2015.

Wybór szkoły dla pierwszoklasisty

Przyznam się, że uległam pewnemu trendowi, nakazujacemu mi potraktować wybór szkoły podstawowej niezwykle poważnie. Prawdopodobnie jest to wybór, który zaważy na całym przyszłym życiu mojego syna! Musi być poprzedzony żmudnymi analizami i porównaniami stron internetowych, wyników testów do gimnazjum, opinii w googlach i na różnych forach internetowych. W poczuciu obowiązku regularnie wykonywałam te wszystkie czynności począwszy od stycznia. I dalej miałam mętlik.

I tak. Pierwsza ma dobre wyniki, ale mało wyrozumiałą, podstarzałą kadrę. Ta druga jest dogodnie położona, ale mieści się w zapyziałym budynku, z kolei trzecia ma wprawdzie słabe wyniki, ale dobre zaplecze sportowe. Dzwoniłam do sekretariatu każdej z potencjalnych szkół żeby wypytać o rozmaite szczegóły, a na koniec wsiadłam w samochód i objechałam je po kolei wpadając na tzw. oględziny, licząc ile metrów jest od najbliższego przystanku autobusowego – wizualizując ten moment, w którym mój syn się wreszcie usamodzielni oraz ile kilometrów jest do naszego domu – przeliczając to na minuty, które każdego ranka przyjdzie mi poświęcić na odwiezienie małego ucznia do szkoły zanim się usamodzielni.

Kiedy tak eliminowałam jedna opcję po drugiej, rozważałam wszystkie za i przeciw, zamęczałam się wątpliwościami, po trzeciej nieprzespanej nocy, doznałam wreszcie

o l ś n i e n i a!

Czy ja aby na pewno nie przesadzam z tą procedurą wyboru?

Czy kiedy 30 lat temu zaczynałam swoją edukację w pierwszej klasie podstawówki, moi rodzice mieli choćby w połowie ten dylemat, co ja teraz? No dobrze…w ¼, czy niech będzie 1/10?

Śmiem wątpić. Z tego, co pamiętam, to gdy dziecko dorastało do wieku szkolnego, to się je po prostu do szkoły posyłało. Do jakiej? To oczywiste – rejonowej, czyli tam gdzie dziecko podlegało według kryterium miejsca zamieszkania. Koniec filozofii.

Pamięć mi podpowiada, że moi rodzice nie dyskutowali godzinami o tym, czy aby na pewno nie powinnam być edukowana w innej placówce niż rejonowa, czy aby na pewno zaplecze sportowe w tej szkole nie jest gorsze niż w innej, a pani ze świetlicy jest wystarczająco miła.

Po prostu, założyli mi tornister na plecy, pierwsze trzy razy zaprowadzili pod sam budynek żeby się upewnić, czy zapamiętam drogę, a potem to już tylko mama machała mi przez okno, kontrolując, czy nie zapomniałam naciągnąć czapki na uszy i ukradkiem nie wyrzucam swojego drugiego śniadania dla psa sąsiada.

Słowo daję – nie przypominam sobie żeby ktoś się z nami tak cackał, jak robi to moje pokolenie rodziców ze mną na czele.

I wierzcie mi, standard jaki prezentowały szkoły w latach 80-tych znacznie odbiegał od dzisiejszego. I nie mam tu na myśli jedynie warunków sanitarnych: odór z WC, który ciągnął się na pół korytarza, zapchane muszle klozetowe, permanentny brak papieru toaletowego, brak mydła (ew. kawałek kostki produktu mydłopodobnego, zapakowany w plastikową siateczkę przytwierdzoną na stałe do kranu), czy wiecznie lodowatą wodę w kranach (albo wcale). Każdy wtedy do tego przywykł i uważał, że tak po prostu ma to wyglądać.

Mam tu na myśli głównie nastawienie kadry nauczycielskiej.

To jest dobry moment na pewną historię.

Wybaczcie, ale naszła mnie nieodparta chęć podzielenia się jednym wspomnieniem z lekcji W-Fu, jaką odbyłam w szkole podstawowej. Czy ma to coś wspólnego z prawem?

Owszem. Nie jestem karnistą, ale jestem pewna, że mój kolega prokurator z pewnością zdołałby postawić mojej pani od W-Fu kilka zarzutów karnych.

Ale kto by się tym przejmował w latach 80 tych…

M… jak margaryna

Nasza pani od W-Fu miała bardzo oryginalne imię, właściwie niespotykane w Polsce minionego ustroju. W ogóle była cała oryginalna…

Nie była jakoś wybitnie zaangażowana w lekcje W-Fu. Na ogół rzucała nam piłkę do kosza, a sama siadała gdzieś z boku i oddawała się niesamowitej przyjemności, jaką było … wyjadanie margaryny. Prosto z pudełka. Palcem wskazującym. Bez zagryzania czymkolwiek.

Przedstawicielom młodszego pokolenia wyjaśnię, że w latach 80-tych margaryna była … nowością i rarytasem. Społeczeństwo polskie nie znało wcześniej takiego dobrodziejstwa i oszalało na punkcie margaryny. Ale jak bóg mi świadkiem – nigdy przedtem, ani nigdy potem nie spotkałam w życiu nikogo, kto delektowałby się margaryną na taką skalę i w taki sposób jak nasza pani od W-FU. Jedno pudełko na jedną lekcję.

Litościwie ograniczę się do tego opisu i więcej informacji o naszej pani nie będę podawać.

Nasza szkoła i zajęcia z W-Fu

Nasza szkoła mieściła się w wysokim budynku – 4 lub 5 pięter, na które wchodziło się pokonując betonowe schody. Windy oczywiście nie było. Każdy, kto skończył tę samą szkołę co ja, może o sobie powiedzieć, że zaliczył w swoim życiu naprawdę sporo schodów. Pod budynkiem szkoły znajdowały się dwa duże stadiony sportowe, ale nie zawsze z nich korzystaliśmy, a to z tego powodu, że naszej pani nie zawsze się chciało schodzić tyle pięter. A potem z powrotem wchodzić. Była zbyt zajęta.

Wiadomo czym.

Często więc nasze lekcje sprowadzały się do przesiadywania na ławce na holu tuż obok naszej ukochanej pani i opowiadania o jakiś głupotach. Skłamałabym jeśli bym powiedziała, że taka forma aktywności fizycznej przynajmniej części z nas nie odpowiadała. Odpowiadała, bo wokół pani zbierał się zawsze wianuszek dziewczyn.

Zabijcie mnie, ale nie jestem w stanie wam powiedzieć, o czym ta dorosła kobieta mogła z nami tyle godzin rozprawiać.

Zaliczenia na ocenę

Żeby oddać pani sprawiedliwość, od czasu do czasu miałyśmy obowiązek pozaliczać jakieś skoki w dal, czy też biegi, albo nieśmiertelny dwutakt w kosza.

W dniu kiedy inne dziewczęta zaliczały jakiś dłuższy dystans – nie pamiętam już czy to było 2000 metrów, czy więcej – byłam z jakiegoś powodu nieobecna w szkole. Na koniec roku szkolnego pani była zobligowana by wystawić nam oceny końcowe na podstawie ocen cząstkowych. Zorientowała się, że brakuje u mnie jednej oceny. Żeby umożliwić mi zaliczenie tego biegu, wystarczyło po prostu zejść na dół na jeden ze stadionów, włączyć stoper, odmierzyć mi czas i odpowiednio ocenić.

Doprawdy nie wiem, czy to nadmiar margaryny w organizmie spowodował taki makiaweliczny stan umysłu naszej pani, czy może inne niezbadane czynniki, których nie wypada mi nawet poruszać, ale pani uznała, że schodzenie na dół byłoby dla niej zbyt uciążliwe.

Pani wpadła na genialny pomysł – jak można umożliwić mi zaliczenie tego biegu bez konieczności schodzenia na stadion.

– Chcesz to dziś zaliczyć dziecko? – zapytała.

Może nie odnotowywałam wybitnych osiągnięć w dwutakcie, ale ogólnie do lekcji W-Fu i zaliczeń podchodziłam sumiennie. Nie przynosiłam zwolnień, nie wymawiałam się niedyspozycjami. Lubiłam W-F. Co więcej, na swój sposób, lubiłam nawet naszą panią od W-Fu!

Przynajmniej do tamtego feralnego dnia.

Dlatego naiwnie odpowiedziałam:

– Oczywiście!

Pani wstała z krzesła, swoim charakterystycznym, flegmatycznym krokiem podeszła do okna wychodzącego na ulicę.

– Widzisz dziecko ten chodnik po drugiej stronie ulicy?

– Tak – odpowiedziałam, nie mając zielonego pojęcia co się święci.

– To dobrze, bo teraz zrobimy tak: jak wiesz, na końcu tego korytarza są schody, cztery piętra w dół. Zbiegniesz po nich na sam parter, wybiegniesz z budynku szkoły i pomachasz mi na dole. Jasne?

– Chyba tak.

– Ale żebym cię mogła z góry dojrzeć musisz się odsunąć od budynku i stanąć trochę dalej, najlepiej po drugiej stronie ulicy. Po czym wbiegniesz z powrotem na górę, wtedy odnotuję, że zrobiłaś „pierwsze okrążenie”, a potem zbiegniesz z powrotem na dół. Żebym mogła dać ci zaliczenie, musisz znaleźć się 5 razy na dole i 5 na górze, czyli zrobić 5 okrążeń. Zrozumiano?

Nie miałam bladego pojęcia jaki przelicznik metrów zastosowała moja pani, ale jako dziecko PRL-u akceptowałam fakt, że nauczyciel to instytucja, któremu nie należy zgłaszać żadnych opozycji.

-Zrozumiano, psze pani.

Wtedy pani odłożyła na chwilę pudełko z margaryną i sięgnęła do kieszeni po atrybut każdego wuefisty – stoper.

– No to włączam dziecko. DO BIEGU, GOTOWA, START!!!

Dziecko pobiegło.

(…)

Bieg życia, czyli o tym jak Prawnik na macierzyńskim pokonywał dystans życia

Biegnąc w kierunku schodów zastanawiałam się, czy aby na pewno pani mnie nie nabiera. Odwróciłam się i zobaczyłam jak nasza pani nadal trzyma w ręku stoper i nadal NIE JE margaryny! Zrozumiałam, że sprawa jest poważna.

Żeby osiągnąć lepszy wynik dosłownie sfruwałam po betonowych schodach. Początkowo pokonywałam po dwa lub trzy stopnie na raz. Z ostatnich czterech po prostu zeskakiwałam na kamienną podłogę.

Po drodze wręcz torpedowałam inne dzieci, które nieświadome, że mam akurat bieg na zaliczenie, mozolnie wdrapywały się na górę i mi przeszkadzały!

Co jest do licha! Ja tu zaliczam, a te pierdoły mi się kręcą pod nogami!

Raczej nie miałam dla nich litości, ale czułam, że jestem na tzw. prawie. W końcu nasza pani wyraźnie powiedziała, że mam to przebiec jak najszybciej!

Na szczęście chyba żadne dziecko nie odniosło jakichś poważniejszych szkód.

Po wypadnięciu z budynku musiałam przekroczyć b i e g i e m jezdnię, wprawdzie uczęszczaną przez samochody, ale nie pamiętam żebym nazbyt się przejmowała tym, co po niej jedzie.

Czas grał na moją niekorzyść.

Przebiegałam więc szybko na drugą stronę ulicy żeby pomachać do pani. Upewniwszy się, że widzę w oknie pudełko od margaryny, a więc moja obecność na dole została odnotowana, pośpiesznie wracałam z rozpędem przez jezdnię, wpadałam z impetem na schody i omijając inne dzieci wbiegałam na górę.

Kiedy dobiegłam po raz pierwszy na samą górę byłam już cała mokra od potu i czerwona z wysiłku, podbiegłam do naszej pani i upewniłam się czy, mam kontynuować. Zawsze istniało prawdopodobieństwo, że czegoś nie zrozumiałam. Może naszej pani chodziło jednak o coś innego…

Pani, napotkawszy mój pytający wzrok, wskazała mi swoim otłuszczonym od margaryny palcem schody.

Karnie zaczęłam zbiegać po nich jeszcze raz. Tym razem zeskakiwałam już tylko po dwa stopnie na raz, a z kolejnym piętrem zbiegałam już tylko po jednym. Czułam, że coraz bardziej drżą mi nogi i nie dam już rady zbiegać w takim wariackim tempie, jak za pierwszym „okrążeniem„.

Niebawem drżenie nóg osiągnęło taki poziom, że nie potrafiłam nad tym w żaden sposób zapanować. Z trudem trafiałam na poszczególne stopnie. Wtedy dopadła mnie podstępna myśl. Pomyślałam, że może zjadę w dół po poręczy. Wprawdzie pod górę i tak będę musiała wbiec o własnych siłach, ale w ten przebiegły sposób oszczędzę sobie chociaż „pół okrążenia”.

Moja szkoła – wylęgarnia trolli

Jednak ten, kto chodził razem ze mną do szkoły, ten wie, że zjeżdżanie po poręczy było szaleństwem. Razem z nami do naszej szkoły uczęszczały prawdziwe trolle, które z lubością opluwały (śliną, a sądząc po wydawanych przy tym odgłosach chyba czymś jeszcze) wszystko i wszystkich, którzy znajdowali się piętro niżej.

Trolle były tak wyszkolone i przetrenowane, że prawie nigdy nie pudłowały. Trafiały najczęściej w słabszych chłopców i co oczywiste – w dziewczyny.

No i poręcze! Prawdziwy majstersztyk.

Nie ma bata!

Zawsze znajdzie się ofiara. Każdy odruchowo chwytał za poręcz. Nawet ci, którzy – tak jak ja byli skazani na moją szkołę i znali ten trollowy obyczaj – też czasem dawali się ponieść odruchowi.

Podsumowując, oplute poręcze i korytarze to był znak rozpoznawczy mojej szkoły, do której uczęszczałam w latach 80/90 tych.

Swoją drogą jestem ciekawa, czy u was też panowała na to moda?

Wracając do mojej beznadziejnej sytuacji tamtego feralnego dnia, kiedy musiałam zaliczyć „pięć okrążeń”.

Przyznam się wam, że po „czwartym okrążeniu”, byłam już tak wykończona tym nadludzkim dla mnie wówczas wysiłkiem, że na poważnie zaczęłam rozważać zjazd po poręczy.

Jednak nie. Dajcie spokój! To było coś ostatecznego, na co nie byłam gotowa. Wolałam zaufać moim drżącym nogom. Ostatecznie zdołały mnie ponieść do samego końca. Z tym że „ostatnie okrążenie” zaliczałam na czworakach, co mówiąc szczerze niczym się nie różniło od zjeżdżania po poręczy.

Nigdy wcześniej, ani nigdy potem nie doświadczyłam takiego wysiłku jak tamtego dnia.

Ale warto było, bo pani mnie pochwaliła i postawiła mi czwórkę z plusem.

***

Mając to wydarzenie w pamięci i kilka innych równie ciekawych (może kiedyś jeszcze wam opowiem o szkole w latach PRL-u) z mojej szkoły podstawowej, w której odbyłam osiem lat edukacji (a nawet 9 z tzw. zerówką), zastanawiam się jak to możliwe, że wyszłam z niej bez uszczerbku psychicznego.

Choć nie można wykluczyć, że rzeczywiście bez żadnego 😉

O dzisiejszych szkołach z pewnością można wiele powiedzieć. Można mieć wiele słusznych zastrzeżeń. Popieram całym sercem panią Karolinę Elbanowską i jej wysiłki, które czyni o poprawę jakości edukacji.

Jeżeli jednak chodzi o wybór szkoły podstawowej dla mojego syna, trochę już odpuściłam i podchodzę do tematu większym dystansem.

Z moich obserwacji wynika, że choć poziom edukacji szwankuje, to zmieniła się świadomość i oczekiwania rodziców.

Nie sądzę żeby dziś którykolwiek z nauczycieli wzbił się na takie wyżyny … i nie poniósł z tego tytułu żadnych konsekwencji.

Coś mi mówi, że do którejkolwiek szkoły go poślę i tak trafi lepiej niż ja. A skoro mnie się udało nie przejść na ciemną, trollową stronę mocy, to i on ma jakieś szanse.

about author

admin

related articles