Co ważniejsze – procedury czy pacjent?

Procedury w służbie zdrowia – ważna rzecz. Jako prawnik zdaję sobie świetnie sprawę, że są one niezbędne do tego, żeby szpitale mogły funkcjonować. Jednak procedury nie powinny zwalniać od samodzielnego myślenia. Poza tym odnoszę wrażenie, że wiele z nich nie zostało stworzonych z myślą o tym, żeby służyć pacjentom. To pacjenci mają się im podporządkować, a gdy im się to nie udaje, kończy się tragicznie.

Moje własne absurdalne (acz niegroźne) doświadczenia

Za chwilę minie rok od kiedy z powodu zaostrzonego stanu AZS wylądowaliśmy z naszym małym (wówczas niespełna rocznym) Upiorkiem w warszawskim szpitalu na oddziale pulmonologiczno – alergicznym. O absurdach towarzyszących nam podczas przyjęcia do szpitala już kiedyś pisałam.

Mój synek trafił tam z powodu zaostrzonej alergii pokarmowej. Wskutek złej diagnozy i wcześniejszego leczenia, straszliwie reagująca skóra stała się źródłem jego cierpienia. Wydawało mi się, że syn jest w stanie tragicznym.

Ledwo rozgościłam się na oddziale natychmiast do mnie dotarło, jak bardzo się mylę. Razem z nami leżały poszkodowane przez los niemowlaki, które od wielu miesięcy nie wchodziły do domu, bo nie były w stanie samodzielnie oddychać. Były też takie, które miały po 7-8 miesięcy życia za sobą i niewiele więcej przed sobą.

Żadnej z matek tych niemowląt nie potrafiłam spojrzeć w oczy, kiedy odpowiadałam na pytanie co dolega mojemu synowi. Zastanawiałam się nawet, czy to moralnie właściwe żeby moje dziecko z „chorą tylko skórą” zajmowało łóżko skoro jest tylu innych ciężko chorych, walczących o życie małych pacjentów czekających na przyjęcie. Jednak lekarze (chwała im za to) przekonali mnie, że hospitalizacja mojego syna również jest konieczna.

Koczowałam więc razem z tymi bladymi i strutymi kobietami, które od porodu tkwią na oddziale (najpierw intensywnej terapii, potem neonatologicznym, a teraz dziecięcym), które czuwają przy dzieciach podłączonych do skomplikowanych aparatur. Od miesięcy nie widziały własnego łóżka i prywatnej łazienki i drżały o to, czy ich dziecko zakwalifikuje się na operację i czy taką operację przeżyje. Niestety bywało, że procedury zakwalifikowania dziecka trwały zbyt długo…

Miałam okazję doświadczyć wiele absurdalnych zasad szpitala (przynajmniej z punktu widzenia pacjenta), które były na porządku dziennym.

Jedna z zasad szpitala była taka, że maluchami przez 24/h opiekują się ich rodzice (opiekunowie). Rozumiem to, bo personel szpitala zwyczajnie nie dałby rady zapewnić takim małym pacjentom całodobowej opieki z uwagi na inne liczne obowiązki. Ale…

Gdzie opiekun małego pacjenta ma spać i co jeść?

Nikogo to już nie interesowało.

Zgodnie z zasadami szpitala, które jak się domyślam wymuszone są poniekąd warunkami lokalowymi i finansowymi, opiekunom hospitalizowanych pacjentów nie przysługuje ani łóżko, ani nawet fotel.

Regulamin oddziału zezwalał, aby obok łóżeczka dziecka przystawić krzesełko i w pozycji półwiszącej nad tym łóżeczkiem się zdrzemnąć. Procedury wyraźnie zabraniały, aby opiekun miał styczność z kołdrą pacjenta. Nie daj bóg by usiadł na łóżko!

Inna możliwość (na bogato) była taka, aby samodzielnie zaopatrzyć się w śpiwór, rozkładane ogrodowe krzesło lub dmuchany materac. Ja i mąż Prawnika na macierzyńskim skorzystaliśmy tego drugiego „komfortowego” rozwiązania. Trzymaliśmy zamiennie wartę w 10 metrowym pokoiku, w którym były dwa łóżeczka dwóch małych pacjentów, dwa krzesełka i szafka z wanienką. Miejsca na podłodze było akurat tyle żeby (po wystawieniu krzesełek) umieścić na niej dwa dmuchane materace.

Chciałeś, czy nie chciałeś musiałeś się zaprzyjaźnić z drugim rodzicem, który spał obok ciebie – buźka w buźkę. Interesujące doświadczenie, nie przeczę.

Co z jedzeniem?

Opiekun pacjenta nie ma prawa do posiłku w szpitalu. Rodzic to nie pacjent, więc rozumiem, że w ramach oszczędności, do których szpitale są zmuszone nie finansuje się posiłków opiekunom. Ale absurd polegał na tym, że tych posiłków nie można było wykupić nawet za własne pieniądze. W efekcie do opieki zawsze musiała być zaangażowana jeszcze jedna osoba, która to pożywienie w postaci pieczywa, masła, czy sera dostarczała opiekunowi trzymającemu wartę. Weźcie pod uwagę, że niektórzy z rodziców spędzali tam całe miesiące!

Ale to, co opisuję to betka. Szpitalne procedury i przepisy potrafią wręcz zabić. I to nie jest przenośnia.

Historia pewnego zatrucia tlenkiem węgla

Niedawno w jednym z tygodników przeczytałam artykuł, o którym nie sposób zapomnieć. Bohaterem tej przerażającej historii był pewien 20 letni chłopak z Bydgoszczy o imieniu Piotrek. Któregoś dnia Piotrek brał wieczorną kąpiel. Pech chciał, że junkers w jego łazience się popsuł. Po chwili przebywania w wannie zatruł się tlenkiem węgla i stracił przytomność. Piotrka znalazła jego narzeczona, która zaniepokojona ciszą włamała się do łazienki i natychmiast wezwała pogotowie. W bydgoskim szpitalu nie zdołano chłopakowi pomóc – nadal nie mógł odzyskać przytomności i zdecydowano, że jedynym dla niego ratunkiem jest umieszczenie go w komorze hiperbarycznej, w której odtruwa się osoby zaczadzone. Wydawałoby się, że – jak do tej pory – procedury nie zawiodły.

Co poszło nie tak?

Od tego momentu wszystko – bo zdano się wyłącznie na procedury, wyłączając zdroworozsądkowe myślenie i jakiekolwiek dylematy moralne względem pacjenta i jego najbliższych.

Personel szpitala postanowił, że chłopaka należy przetransportować do Gdyni, bowiem tam właśnie znajduje się komora hiperbaryczna.

Ponieważ w takich przypadkach decydujące są godziny lub wręcz minuty oczywistym było, że najlepiej gdyby nieprzytomnego wciąż pacjenta przetransportowano śmigłowcem pogotowia ratunkowego.

Jak myślicie, dlaczego nie skorzystano z tego oczywistego rozwiązania?

Bo jak się okazało – nie było procedury, dzięki której późnym wieczorem/nocą śmigłowiec mógłby w Gdyni wylądować.

Biorąc pod uwagę powagę sytuacji wydaje się aż niewiarygodnym, że nikt nie pomyślał o tym, żeby nagiąć istniejące procedury i wylądować przykładowo na stadionie, który znajduje się 500 m od gdyńskiego szpitala.

Na miejsce karetka dojechała nad ranem. W międzyczasie chłopak się na chwilę obudził i podobno zdążył wypowiedzieć do swojej matki, że „nic go nie boli”.

Chociaż tyle pocieszenia dla matki, która już więcej miała syna nie usłyszeć.

Po tym bowiem jak dotarli do komory hiperbarycznej okazało się, że jest już za późno. Piotrek miał już nie odzyskać przytomności i umrzeć.

Lekarze ze szpitala w Gdyni stwierdzili, że o życiu Piotrka prawdopodobnie zaważyła godzina …

Straszne? Owszem. A teraz będzie przerażające.

Po kilku tygodniach od zdarzenia rodzina Piotrka miała się dowiedzieć – z prasy – że w ich rodzinnym mieście – tj. Bydgoszczy parę miesięcy przed zatruciem Piotrka, z wielką pompą otwarto placówkę medyczną wyposażoną w komorę hiperbaryczną.

Dlaczego chłopaka nie przewieziono do komory hiperbarycznej w Bydgoszczy?

Ano dlatego, że bydgoska placówka ma podpisany kontrakt z NFZ na świadczenie usług tylko do godziny 15.00. W efekcie w Bydgoszczy za pieniądze z NFZ ratuje się życie zatrutych tlenkiem węgla tylko 8 godzin dziennie. Jak zaś wspomniałam chłopak zatruł się późnym wieczorem – grubo po 15.00.

A dlaczego nie poinformowano rodziny, że komora hiperbaryczna jest w Bydgoszczy?

To już moi drodzy świadczy o jeszcze większym problemie niż brak odpowiednich procedur, czy pieniędzy w NFZ.

Zapytam retorycznie od cego w takiej sytuacji są ludzie? Przecież nie było rzeczą technicznie niemożliwą uruchomienie komory w Bydgoszczy nawet o północy. Wymagałoby to jedynie trochę ludzkiego wysiłku i pomyślunku. Zapewne najbliżsi zapłaciliby za możliwość skorzystania z takiej komory, gdyby tylko im to umożliwiono. Nikt ich jednak o niej nawet nie poinformował, a sami takiej wiedzy nie mieli, no bo kto z nas interesuje się komorami hiperbarycznymi…

Życie to survival – bądź przygotowany na wszystko

Trudno jest przejść nad takimi historiami do porządku dziennego. Jak już kiedyś pisałam na tym blogu, żeby to życie jakoś przejść obronną ręką w rodzinie należy mieć co najmniej jednego prawnika, mechanika samochodowego i lekarza, przy czym co raz częściej dochodzę do wniosku, że ktoś w zawodzie lekarza to jednak podstawa, bo życie i zdrowie to zdecydowanie najwyższa wartość.

Dlatego choć mój syn, choć jeszcze o tym nie wie, będzie studiował medycynę.

Przymusowo 😉

Korzystając z okazji, podsunę kilka przepisów/zasad/procedur, które jako pacjent powinieneś znać i na które możesz się powoływać (z jakim skutkiem to może być różnie):
1. Masz prawo do natychmiastowego udzielenia świadczeń zdrowotnych ze względu na zagrożenie zdrowia lub życia.2. Jeśli właśnie rodzisz, każdy szpital musi odebrać poród.3. Masz prawo żądać, aby udzielający ci pomocy medycznej:

lekarz zasięgnął opinii innego lekarza lub zwołał konsylium lekarskie;
pielęgniarka (położna) zasięgnęła opinii innej pielęgniarki (położnej).

(przy czym lekarz może odmówić powyższego, jeśli jest to bezzasadne)

4. Masz prawo do świadczeń zdrowotnych udzielanych z należytą starannością i zdrowotnych w warunkach odpowiadających wymaganiom fachowym i sanitarnym

5. Lekarz i personel medyczny powinien kierować się zasadami etyki zawodowej określonymi przez właściwe samorządy zawodów medycznych.

6. Masz prawo do dokumentacji medycznej dotyczącej twojego stanu zdrowia oraz udzielonych ci świadczeń zdrowotnych.

7. Masz prawo do poszanowania intymności i godności, w szczególności w czasie udzielania mu świadczeń zdrowotnych.

Jeśli interesują cię twoje prawa jako pacjenta, polecam ci także stronę rzecznika praw pacjenta. Jeżeli którekolwiek z twoich praw zostało naruszone, a w wyniku tego odniosłeś szkodę fizyczną lub materialną, zgłoś się do prawnika.

about author

admin

related articles